niedziela, 30 listopada 2014

Woziłam arabskie księżniczki : Opowieść szoferki o najbogatszych księżniczkach świata (oraz ich służących, nianiach i jednym królewskim fryzjerze)/ Jayne Amelia Larson, 2014

Praca dla saudyjskiej rodziny królewskiej to harówka po siedemnaście godzin dziennie, gotowość do natychmiastowego spełniania najbardziej ekscentrycznych zachcianek dwadzieścia cztery godziny na dobę i lekcja niewolniczej pokory. To nas nie dziwi, prawda? A to, że mówimy o Los Angeles?

Los Angeles, gdzie wszyscy chcą być gwiazdą, a nie służącą, a ci którym się nie udało zostają boyami hotelowymi, albo szoferami, by nieustannie stykać się z tym, o czym mogą jedynie marzyć.

J. A. Larson to jedna z tych producentek filmowych, aktorek i pisarek, które nie mają swojej strony w Wikipedii. Można więc stwierdzić, że w krainie rozpusty jej się nie udało. Nie bojąc się nowych doświadczeń i przygód, ta pozytywnie usposobiona absolwentka Cornell University i Instytutu Sztuki w Harwardzie, postanowiła dorobić sobie pracując jako szofer w ekskluzywnej wypożyczalni samochodów. To tam dowiedziała się o naborze szoferów do obsługiwania siedmiotygodniowego pobytu saudyjskiej rodziny królewskiej w Ameryce. A to, czego doświadczyła i widziała wożąc arabskie księżniczki, opisała w swojej powieści.

Jeśli gustujecie w historiach typu Kwiat pustyni czy Wszystkie jesteście niewierne i uwielbiacie wyobrażać sobie życie Arabek jako jedno wielkie pasmo nieszczęść i rozpaczy, to nie czytajcie książki o arabskich księżniczkach, których jedynym zajęciem jest bieganie po najdroższych butikach świata i rozkazywanie służbie. Owszem, tak jak ich służące czy zwykłe mieszkanki Arabii Saudyjskiej są własnością swoich mężów. Współczujemy? Cóż... wolałabym być własnością swojego bajecznie bogatego męża, z którym na dodatek nie muszę się użerać, bo musi czas dzielić na kilka żon, a nie komornika. W tej chwili pewnie feministki plunęły z wściekłością na monitory swoich komputerów. Współczuję biednym kobietom oblewanych zgodnie z prawem kwasem, ale współczuję też tym które są źle traktowane bezprawnie. Kobietom więzionym w złotej klatce nie współczuję zupełnie. Zwłaszcza jeśli ich mężowie każą rozsypywać dywany z płatków róż na pasie startowym za każdym razem, gdy wsiadają do samolotu...

Jayne Amelia Larson opowiada o swoich doświadczeniach z księżniczkami, ich służbą oraz szoferami i obsługą hoteli. Miesza to z zabawnymi anegdotkami ze swojego życia i doświadczeniami mieszkańca Los Angeles. Niewątpliwą zaletą tej książki jest niefrasobliwy sposób pisania, lekkość pióra autorki i ciekawe refleksje dotyczące przepychu oraz bezproduktywnego życia księżniczki. Czy kolejny biustonosz za kilkaset dolarów da Ci prawdziwe szczęście? Czy należy zazdrościć bogactwa? Szczerze powiedziawszy po tej lekturze poczułam się odrobinę... szczęśliwsza. Należę do tych dziewczyn, które posiadają tylko jedną torebkę i kilka kopertówek otrzymanych w prezencie i naprawdę nie zazdroszczę frustracji kobietom, które czekają latami na otrzymanie torebki za kilkaset tysięcy dolarów.
Od czasu do czasu jedna z młodych służących przybiegała do samochodów z siatami butów o Jimmy'ego Choo, naręczem sukienek od Diora albo torebkami Birkin z krokodylej skóry od Hemesa we wszystkich dostępnych kolorach (nawet sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów za sztukę). Elegancka kobieta, z którą chodzę na jogę, też taką ma, czarną. Powiedziała mi z dumą, że przez trzy lata była na liście oczekujących żeby ją zdobyć i że naprawdę było warto.
 To tyle jeśli chodzi o zalety, bo książka nie należy do wybitnych. To zwykłe czytadło, dobre na jeden wieczór, z którego następnego dnia nic się nie pamięta. Jedyne co może w nas pobudzić to:
a) zazdrość, jeśli kręci cię sława i bogactwo,
b) zażenowanie, jeśli masz fioła na punkcie stylu i narracji, bo ta Larson jest poprawna, ale nic poza tym,
c) chwilowy zachwyt nad swoim życiem, w którym nie musisz wykonywać operacji plastycznych tak często, jakby był to wypad do kina.
Cóż mam powiedzieć o tej książce? Fajna jest, ale "dupy nie urywa". Można przeczytać, ale można nie przeczytać, jak ktoś nie przeczyta to głupszy nie będzie. Spodziewałam się czegoś duuużo lepszego, ale najwyraźniej po wielu dobrych książkach nadeszły dla mnie chude tygodnie.

Daję tej książce 5/10 punktów.
I oczywiście dziękuję Ani K za udostępnienie mi tej pozycji.

Nie dajesz mi spać / Alice Clayton , 2014

Boli mnie głowa, bolą mnie oczy… w zasadzie po przeczytaniu tej książki boli mnie wszystko. Poczułam się jeszcze gorzej, gdy przeczytałam tak wiele pozytywnych opinii na różnych portalach internetowych. Nie wypieram się, że czytam głupiutkie romanse. Jak każda kobieta czasami sięgam po takie pierdoły, kiedy jestem zmęczona, nie mam ochoty na nic wzniosłego i kształcącego, czy po prostu daję się porwać myśli, że może kiedyś spotkam księcia na białym koniu. Chociaż w mojej wersji bajki młodzieniec oprócz urody i nienagannych manier, ma wóz pełen książek i bon o wartości 2000 zł na zakupy w Empiku. Nie dajesz mi spać, a w zasadzie Wallbanger (oryginalny tytuł) to książka o samotnej kobiecie, spotykającej na swej drodze nie księcia, a ogiera.

Caroline jest utalentowaną projektantką wnętrz, wraz z kotem
(symbolem niezależnych i twardych kobiet) wprowadza się do nowego mieszkania w San Francisco. Już pierwszej nocy przekonuję się, że przeprowadzka nie była dobrym pomysłem. Jej nowy sąsiad nie próżnuje – trzy noce, trzy różne kobiety. Ferwor cielesnych uniesień towarzyszących mu kobiet nie daje Caroline spać.

Dziewczyna została porządnie przeleciana, otrzymała kilka klapsów, miała orgazm, spała. To samo spotkało Simona. Założyłam, że to jego imię – w końcu osóbka lubiąca klapsy ciągle tak się do niego zwracała. Poważnie, raczej nie mogła zmyślić tego imienia.

Simon swoimi ekscesami rozbudza w kobiecie pragnienia, o których już nawet sama zapomniała. Caroline rozmyśla o braku życia seksualnego i problemach z orgazmem. 

-Nadal nic, co O? – Westchnęłam, patrząc w dół. Gdy mijał czwarty miesiąc bez O, zaczęłam z nim rozmawiać, jakby był żywą istotą. 

Tak naprawdę na dwóch pierwszych stronach autorka książki przedstawia bohaterkę, potem już niewiele się zmienia, nie ma nic więcej do napisania. Caroline to miła, całkiem atrakcyjna, osiągająca sukcesy zawodowe i sfrustrowana seksualnie kobieta. Ma wspaniałe przyjaciółki – nie ma mężczyzny. Ma bajeranckie mieszkanie – nie ma mężczyzny. Ma kota – nadal nie ma mężczyzny. Oczywiście w tym momencie poznajemy Simona, faceta nie grzeszącego przyzwoitością, lecz to nie przeszkadza mu w poderwaniu Caroline, która na początku odsuwa od siebie rodzące się uczucie i chce zniszczyć życie sąsiadowi bawiącemu się w Hugh Hefner'a. W końcu nie daje jej spać i dobrze wygląda w prześcieradle owiniętym wokół pasa. 

Myślałam, że nic gorszego od 50 twarzy Grey’a nie przeczytam. Myliłam się. Nie wymagam od romansu/erotyka (jest tyle scen erotycznych, że prędzej do takiej kategorii przypisałabym ową książkę) wzniosłego stylu i poruszania tematów, które zmienią moje poglądy. Wymagam chwili szczerego śmiechu z głupiego dialogu. Owszem, kilka razy się uśmiechnęłam pod nosem, ale jak na 300 stron zdecydowanie za mało. Zwróciłam też uwagę na wykreowanego przez autorkę osobnika płci męskiej, który tak świetnie radzi sobie w podbojach łóżkowych. Bohaterka daje rewelacyjny przykład wszystkim kobietom, że można oddać się mężczyźnie, po tym jak sypiał z trzema dziewczynami na raz. It’s normal.

Nie, nie i jeszcze raz nie. Na pewno nie jest to książka dla mnie. Dużo seksu wśród mąki na blacie w kuchni, klapsów i jęków. Do tego garść infantylnych przemyśleń głównej bohaterki.

-O, tak. Łup. -O, tak. Łup, łup. Siła jego pchnięć sprawiała, że przesuwałam się na łóżku.


Porównałabym Wallbanger'a do taniego filmu pornograficznego ze zbyt rozbudowaną fabułą. Paniom, które sięgają po takie książki dla relaksu, nie polecam. Zresztą nikomu nie polecam chyba, że znajdą się wśród Was masochiści. 

niedziela, 23 listopada 2014

Kręci mnie Mads Mikkelsen / Hedda H. Robertsen , 2012

Po okładce i tytule książki spodziewałam się gorących wspomnień łóżkowej groupie Mads'a Mikkelsen'a. Nic bardziej mylnego. Nie ukrywam, że z chęcią poczytałabym o ekscesach erotycznych aktora, który wcielił się w rolę doktora Lecter'a w serialu Hannibal. Skandynawskie rysy, świetny warsztat aktorski i szaleństwo kryjące się w oczach… czego chcieć więcej od mężczyzny? Niestety w tej książce Mads Mikkelsen to tylko pseudonim obiektu westchnień głównej bohaterki.

Alba mieszka w małym norweskim miasteczku z matką i siostrą. Za kilka miesięcy wyjeżdża na studia do Wiednia i w ramach zasilenia swojego budżetu, dorabia w miejskiej księgarni. Praca jest miejscem, gdzie spotyka wymarzonego mężczyznę. Każda z nas chociaż raz to przeżyła, OW – czyli obiekty westchnień na uczelni, autobusie nr 9, bądź w warzywniaku na rogu. Dziewczyny mające naście lat, szczególnie przeżywają pierwsze miłosne fascynacje. Alba nazwała swojego mężczyznę Mads'em Mikkelsen'em, ponieważ nie miała pojęcia jak się nazywa, nie odważyła się nawet na dłuższą rozmowę. Czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który szturmem zdobył serce dziewczyny łączą z aktorem tylko inicjały i pochodzenie, obydwaj są z Duńczykami.

Myślę sobie, że uśmiechnę się do ciebie, żebyś mógł mi powiedzieć cześć. Myślę, że kiedyś będziemy razem.

Alba przelewa na papier emocje, jakie wywiera na niej nieznajomy mężczyzna, kupujący codziennie gazety w księgarni.

Wkładasz mi do ręki dziesięć koron, twoje wąskie palce dotykają mnie leciutko. […] Do widzenia – mówisz, a ja zatrzaskuję kasę, popychając ją lekko biodrem. Mam ochotę się rozpłakać. […]

Dziewczyna myśli o Madsie w każdej chwili, gdy wstaje, je obiad, kąpie się i masturbuje. Marzy o cielesnym kontakcie, dość wyrafinowanym.

Chce Ci się podobać, kiedy mam na sobie samonośne pończochy. Z tobą chcę być frywolna, mój kopenhażaninie. […] Myślę o tobie, kiedy zjadam duże, czerwone bezy i lepkie żelki. Pije miłosny napój w nadziei, że receptura zadziała.

Alba zatraca się w tym nieodwzajemnionym uczuciu, nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Obsesyjnie myśli o mężczyźnie i rozkłada na czynniki pierwsze każdy jego gest, jednocześnie nie mając odwagi zainicjować bliższego kontaktu. Specjalnie dla niego kupuje perfumy i bieliznę, szminkuje usta błyszczykiem, który mógłby mu zasmakować. Choć ciągle nie wie, kim naprawdę jest.

Zastanawiałam się nad aspektami tej powieści przez kilka dni i jest to kolejna pozycja utwierdzająca mnie w przekonaniu, że miłość może być uczuciem destrukcyjnym i prowadzić do zaburzeń psychicznych wymagających pomocy psychologa. Nie bez powodu stan zakochania figuruje na liście chorób, żadna siła nieczysta, tylko szalejące hormony.  Fascynacja drugą osobą to nic złego do momentu, kiedy nie przekraczamy linii wyznaczającej granicę pomiędzy oczarowaniem, a obsesją. Z drugiej strony czy tak łatwo nad tym zapanować, gdy codziennie widzimy obiekt naszych westchnień? Wyobraźnia płata nam figle, rozbudza i zabiera w nieznane.

Literaturę norweską cechuję przede wszystkim bezpośredniość. Autorka nie szczędzi opisów fantazji seksualnych dojrzewającej dziewczyny. Uprzedzam, że nie będzie to tkliwy pierwszy raz na puchowym dywanie wśród świec i kwiatów. Dla niektórych sceny seksu mogą być zbyt wulgarne, dla mnie nie stanowiły żadnego problemu. Nie żebym była nimfomanką, po prostu doceniam w jaki sposób zostały napisane – świetnie oddają intensywność uczuć, jakimi Alba darzyła tajemniczego mężczyznę. Robertsen zwraca naszą uwagę na pryzmat, przez który coraz częściej postrzega się miłość w dzisiejszych czasach.

"Pragnę Cię", myślę. Chcę cie mieć, mam na ciebie ochotę. Tak jak mam ochotę na dużego shake'a bananowego z lodami waniliowymi i czekoladą.

Pożądanie zamazuje prawdziwy obraz drugiego człowieka. Najpierw z niecierpliwością rzucamy się w wir zaspokojenia, by później zorientować się, że tylko w łóżku nadajemy na tych samych falach.

Kręci mnie Mads Mikkelsen to debiut Robertsen, według mnie całkiem udany. Książka oparta na doświadczeniach młodej autorki, przedstawia dziewczynę u progu dorosłości. Fascynacja ma wpływ na wybory jakich dokonuje w swoim życiu, nieodwzajemniona miłość popycha bohaterkę w stronę przypadkowych znajomości. Robertsen trafiła w mój gust - prosty język, wiele odniesień do literatury i muzyki oraz nieprzeciętne porównania to elementy, które zawsze doceniam. Bez doszukiwania się drugiego dna, pozycję można potraktować jako nie najgorszy erotyk. 

środa, 19 listopada 2014

Obietnica poranka / Romain Gary, 1964

Powieść Romaina Kaceva, tworzącego pod pseudonimem Romain Gary, w oryginale wydana w 1960 roku, po raz pierwszy została przetłumaczona na polski w 1964 roku, a po raz ostatni w 2004 roku.
Zupełnie tego nie rozumiem, uważam, że powieść ta powinna być regularnie wznawiana i zawsze dostępna w księgarniach. Dlaczego? Bowiem jest to książka napisana w hołdzie dla kobiety niezwykłej, która chciała być i była wielką artystką i której największe dzieło znane jest do tej pory jako pisarz, scenarzysta, reżyser filmowy i dyplomata.

Obietnica poranka to autobiografia Garego, całkowicie podporządkowana jego matce, biografia która miała pozostawić na wieki ślad po tej niezwykłej kobiecie i być dowodem jej niezwykłego talentu. Talentu do wychowywania jedynaków.

Jak każda artystka, matka Kaceva miała swoje demony, marzenia i wariactwa, a one wszystkie stały się również demonami jej syna. Pępowina między matką, a jej dzieckiem w przypadku pisarza nigdy nie została przecięta, nie zdołała ich rozłączyć nawet jej śmierć, a podejrzewam również – nawet jego śmierć. 

Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko wspomnienia poranionego przez swoją psychopatyczną, despotyczną rodzicielkę maminsynka. Ja widzę to inaczej – matką Twojego sukcesu może być wszystko: szczęście, dobre urodzenie, ambicja. A czasem jest nim po prostu Twoja matka. 
Gary urodził się w 1914 roku i do 14 roku życia Gary mieszkał w Wilnie i Warszawie, nigdy jednak nie czuł się Polakiem. Jego matka urodziła się w żydowskiej rodzinie mieszkającej w Rosji i była wielką aktorką. Przede wszystkim jednak, ta uboga, samotna kobieta imająca się absolutnie wszystkich możliwych zajęć i czasem nawet osiągająca sukcesy finansowe, kobieta obdarzona niezwykłą inteligencją i zaradnością, a zarazem naiwnością godną małego dziecka, ta kobieta czuła się Francuzką. Marzyła o Francji jak o krainie z baśni i zarażała tym marzeniem swojego syna, tuląc go do siebie w mieście na wschodzie Europy. 

Dlatego jestem oburzona hasłem w polskiej Wikipedii, które co prawda zawiera informację, że Gary był francuskim pisarzem, narodowość podając jednak żydowską. Już widzę, jak zareagowałby na to Gary, który z takim uporem walczył o naturalizację, a później honor Francji, a o żydowskich korzeniach matki w swojej autobiografii ledwo wspomniał. 

Życie Garego to nieustanna próba udowodnienia, że był wart starań i pokładanej w nim nadziei matki. Wart był tego, że poświęciła mu całe swoje życie i oddała całe swoje serce. Obietnica poranka to opowieść o największej miłości, jakiej może doświadczyć mężczyzna od kobiety, miłości która potrafi człowieka dręczyć, niszczyć, ośmieszać. Miłości, której nie sposób się nie poddać i za którą nie sposób nie być wdzięcznym. Chorej miłości, która jest jedynym źródłem ozdrowienia. Uczucie, które z nędzy w jednym kraju wywyższa Cię do sławy i bogactwa w zupełnie innym miejscu, siłą samej wiary. Obietnica poranka jest również błyskotliwą opowieścią o okresie międzywojennym i drugiej wojny światowej. 

Zakochałam się zupełnie w sposobie pisania Garego, który jest melancholijny, ale nie smutny, poważny ale również żartobliwy. Nie nadający sytuacjom zabawnym niższej rangi niż chwilom tragicznym. Bogaty językowo i stylistycznie, a jednocześnie nieprzesadny.
Oczywiście, można zarzucić Garemu kolorowanie faktów czy nawet zmyślanie – wiele z opisywanych sytuacji jest po prostu nieprawdopodobne! Po co jednak, gdy czyta się go tak dobrze? Jeśli nie lubisz autobiografii, albo o Garym nigdy nie słyszałeś i jego osobista historia niewiele Cię obchodzi – zapomnij o tym, że bohaterowie ci żyli naprawdę i czytaj Obietnicę jak zwykłą beletrystykę. A ja obiecuję, że się nie zawiedziesz.

Wszyscy znają historię kameleona, który chciał najlepiej. Posadzono go na zielonym dywanie i kameleon zrobił się zielony. Posadzono go na dywanie czerwonym i zrobił się czerwony. Posadzono na białym i zrobił się biały. Na żółtym stał się żółty. Posadzono go wreszcie na dywanie w szkocką kratę i wówczas kameleon pękł z hukiem. Ja wprawdzie nie pękłem, ale jednak byłem porządnie chory.

Brudnopis uważa, że jest to książka zasługująca na 7/10 punktów

niedziela, 16 listopada 2014

Damy złotego wieku / Kamil Janicki , 2014

W jaki sposób Bona Sforza przysłużyła się państwu polskiemu? Czym Barbara Radziwiłłówna zauroczyła Zygmunta Augusta? Ile haftowanych obrusów i pereł dostawały w posagu przyszłe królowe? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w niżej opisywanej książce. Pozycja idealna dla osób, które nie przepadają za suchymi faktami, a chcą poszerzyć wiedze o historii polski. Ubolewam nad tym, że licealne podręczniki do historii nie maja podobnej formy - pamiętałabym więcej niż datę bitwy pod Grunwaldem. 

Złoty wiek w Polsce to czas unii z Litwą, rozwoju gospodarczego i panowania dynastii Jagiellonów. Na arenie międzynarodowej Rzeczpospolita miała silną pozycje – było potęgą polityczną i ekonomiczną. To czasy w których żyli i tworzyli Andrzej Frycz Modrzewski, Piotr Skarga i Jan Kochanowski. Królowie, magnaci, biskupi… a kim były kobiety mające wpływ na panujących, bądź bezpośrednio na politykę? Janicki tworzy obraz najważniejszych w ówczesnych czasach przedstawicielek płci pięknej.

Najwięcej informacji uzyskujemy o żonie króla Zygmunta I Starego, Bonie Sforzy. Opisuje jej życie od czasu, kiedy jako mała dziewczynka tułała się po Włoszech z matką Izabelą Aragońską do chwili, gdy jest schorowaną, starszą kobietą na łożu śmierci, oszukaną przez najbliższych. Dowiadujemy się jaką była kobietą – bezwzględną, dążąca do celu a przede wszystkim posiadającą talenty organizacyjne i przywódcze.  

Królowa tyle znaczy, ile chce, tyle zaś chce, ile jej się podoba, a władza jej nie jest określona żadnymi granicami.

Tak o niej mówili przeciwnicy w momencie, gdy jej poczynania zagrażały pozycji szlachty i zbyt mocno angażowała się w politykę. Janicki opisuje również stosunki Bony z córkami – Izabelą Jagiellonka i jej trzema siostrami, dla których matczyna miłość była zdecydowanie uszczuplona. Zajrzymy również do sypialni Zygmunta Augusta, syna Zygmunta I Starego, w której kolejno bawiły: Elżbieta Habsburżanka, Barbara Radziwiłłówna i Katarzyna Habsburżanka. Jednak tylko jedna dama zdobyła jego serce i była to Barbara.

O oczach opowiadano dużo częściej niż o urodzie Barbary. Krytycy w przyszłości zaczną twierdzić, że to oczy służyły rzucaniu zaklęć. Rzekomo dzięki nim była w stanie usidlać kolejnych mężczyzna.

Z pewnością w jakiś sposób zaczarowała Zygmunta Augusta, zmieniającego dla niej decyzje polityczne i roztrwaniającego majątek by doprowadzić do koronacji ukochanej, łamiąc przy tym wszystkie zasady. Jak powszechnie wiadomo Barbara nie była dynastycznego pochodzenia. Mezalians wywołał oburzenie w całym państwie.

Nie jest to powieść obyczajowa, ale ośmielę się stwierdzić, że czyta się ją w równie przyjemny sposób. Janicki odtwarza emocje towarzyszące postaciom historycznym w opisywanych sytuacjach, przytacza prawdopodobne dialogi. Jak sam autor podkreśla:  „fabularyzowane sceny wzbogacające poszczególne rozdziały stanowią wizję autora – jedyną z możliwych ale na pewno nie jedyną.” Oczywiście nie można tego rozumieć w ten sposób, że to o czym czytamy to fikcja. Wszystkie dane oparte są na źródłach historycznych. Autor po prostu posiada talent do opowiadania i tym zaskarbia sobie zainteresowanie czytelnika. Nawet najbardziej „oporni” historycznie ludzie, wzbraniający się od dat i miejsc wielkich wydarzeń z chęcią sięgnęliby po taką książkę. Oprócz procederów związanych ze sprawami państwowymi, Janicki porusza temat codzienności dam złotego wieku. Przeczytamy o tym co robiły w wolnych chwilach, jak dbały o urodę i komu zlecały szczycie sukien. 


Pozycja przyjemna i pożyteczna. Jako kobieta mająca słabości do błyskotek przez następne kilka dni Będę zastanawiać się, jak to jest mieć ponad dwieście pierścieni wysadzanych drogocennymi klejnotami. Na razie nie mam ani jednego… pozostaje tylko ślub z rosyjskim miliarderem. 

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął / Jonas Jonasson, 2012

 Allan miał dość życia, bo życie zdawało się mieć dosyć jego, a on nie był z tych, co się narzucają.
Allana Karlssona poznajemy w dniu jego setnych urodzin, gdy postanawia wyrwać się z nudnego domu starców, a konkretniej wyskoczyć przez okno i odjechać autobusem w kierunku nieznanym nawet sobie. Później przeżywamy z nim niesamowite przygody. Przygody związane z walizką wypchaną pieniędzmi, która "tak jakoś doczepiła się" do Allana na dworcu. Bezkonfliktowy   Allan niezwykle szybko nawiązuje przyjaźnie, pomimo tego, że oskarżony jest o mordowanie motocyklistów. Cóż... nie wszyscy są idealni, a ten staruszek ma przynajmniej wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Czegoż to on nie zrobił dla prezydentów USA, Stalina czy chińskich komunistów? Allan nie próżnował przez okrągły wiek, jaki dane mu było przeżyć i chętnie dzieli się swoją historią z czytelnikami. Sekret jego bujnego i udanego życia? Być uprzejmym, pracowitym, poświęcać się całkowicie swojej pasji i pomagać każdemu, kto o tą pomoc poprosi. I oczywiście – trzymać się z daleka od ideologii i polityki. 

Wkrótce Allan i Julij zgodzili się co do tego, że prezydent Nixon niekoniecznie musi usłyszeć prawdę, wystarczy coś, co go uszczęśliwi. Bo szczęśliwy Nixon może uszczęśliwić Breżniewa, a jeśli obaj będą szczęśliwi, nie może przecież być z tego wojny?

W przypadku Allana i jego największej pasji – ładunków wybuchowych, nie opowiadanie się za żadną frakcją polityczną w ciągu trwania II Wojny Światowej oraz Zimnej Wojny, było doprawdy trudne. Jemu się jednak udało, nawet wtedy, gdy konstruował bomby atomowe. Dla każdego, kto sobie tego zażyczył. 

Allan szczerze próbował dalej streścić to, co powiedział tajny doradca Hutton. Mówił coś o tym, że Związek Radziecki zaatakuje Stany Zjednoczone bronią jądrową, albo że nie zaatakuje. Julij znów pokiwał głową i zgodził się, że pewnie tak jest. Albo tak, albo tak, z tym trzeba się liczyć. 
Już od pierwszych stron powieści nie mogłam pozbyć się skojarzenia z Mężczyzna imieniem Ove – najwyraźniej Szwedzi mają skłonności do zabawnego i lekkiego opowiadania o staruszkach. Może to nowa moda, a może potrzeba uświadomienia społeczeństwu jak ważni i ciekawi potrafią być starsi ludzie i jak ważna jest ich rola. W Szwecji, gdzie od lat rządzący starali się zmniejszyć rolę rodziny, a niektórzy przyznają się do chęci jej zniszczenia, taka literatura jest niezwykle ważna. Zwłaszcza, że te wszystkie pouczające przekazy ukryte są wśród świetnych, ciekawych historii, przezabawnych bohaterów i dobrej narracji. Jeszcze kilka takich książek i zostanę wierną fanką szwedzkiego sposobu pisania. Żadnego smędzenia, żadnych wielkich słów – czysta rozrywka i to w dodatku mądra rozrywka. Znacznie lepsza niż oglądanie tyłka Kim Kardashian, choć niejednokrotnie równie absurdalna.

Wprawdzie nie byłem trzeźwy – wyjaśnił pijak – ale nigdy nie jestem aż tak pijany, żeby nie przyjąć czterech butelek wina.

Co w Stulatku śmieszyło mnie najbardziej? Oczywiście, retrospekcje! Nie da się ukryć, że Jonasson odwalił kupę dobrej roboty, ośmieszając wszystkich dyktatorów (i prezydentów, choć w sumie co to za różnica?) i najważniejsze, historyczne wydarzenia polityczne XX wieku. Podręcznik to nie jest, owszem i lepiej nie czerpać z tej powieści żadnych informacji, ale dla kogoś kogo interesuje się historią najnowszą, te absurdy Jonassona to będzie prawdziwa gratka.

Drugie skojarzenie, wynikające z budowy fabuły (książka podzielona jest na wydarzenia współczesne i retrospekcje całego życia Allana) oraz charakteru głównego bohatera to Forrest Gump. Mówiąc o charakterze mam na myśli całkowite podporządkowanie się losowi, wielka uległość wobec spotykanych ludzi i oczywiście – bezinteresowna chęć pomocy, która sprawia, że zarówno Allan jak i Forrest przeżywają niesamowite przygody i są szczęśliwi. Nie można jednak na tej podstawie wnioskować, że Karlsson jest mało inteligentny – jest to zbyt wielkie uproszczenie, którego niestety dopuścili się twórcy ekranizacji Staruszka... Wręcz przeciwnie – sympatyczny bohater przez całe swoje życie wykazywał się niezwykłym sprytem. To, że twórcy adaptacji filmowej wyszli z założenia, że osoba ufna i chętna do pomocy musi być kretynem, stawia ich w jak najgorszym świetle. 

I tu dochodzimy do najgorszego ze wszystkich koszmarów, który przydarzył mi się wczoraj wieczorem – film Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął powinien być reklamowany jako "Prawdopodobnie najgorsza ekranizacja od czasów Władcy Pierścieni z 1978 roku." Film, w którym z ABSOLUTNIE WSZYSTKICH bohaterów zrobiono półgłówków (och Boże, a może nawet gorzej), źle dobrano aktorów, a ponad to w żaden sposób nie oddano klimatu książki. Oczywiście, tfu!rcy mogliby się zasłaniać wybiórczością wątków, której nie dało się uniknąć, aby zmieścić się w czasie i wprost barbarzyńską zmianą fabuły – ale to niczego nie zmienia. Nie jesteśmy przecież naiwni i wiemy, że można zrobić dobry film, ledwie bazując na powieści. Powiedziałabym nawet, że większości współczesnych adaptacji gładko się to udaje – ale nie tej. Najgorszy wieczór od bardzo dawna, nawet depilacja nóg dostarczyłaby mi więcej przyjemności. Wiem, że wielu kinomaniakom ten film się podobał, ale mogę ślepo strzelać, że nie czytali oni książki i zwyczajnie nie mają porównania. Jak można było powieść, przy której ryczałam ze śmiechu (chowając ją pod ławką na uczelni) zekranizować tak, że nie uśmiechnęłam się ani razu? Głównie dlatego, że obrażano w nim postacie, które zdążyłam pokochać? 

Stulatek to nie ten sam poziom co wzmiankowany już Ove, dlatego dostaje ode mnie 7/10 punktów. Za to jego okropna ekranizacja dostaje 3/10 punktów (w tym jeden za słonia i jeden za Stalina z Einsteinem).


PS: chciałabym też podziękować Agnieszce J za pożyczenie mi tej książki - ciężkie jest życie ubogiego blogera książkowego - choć i tak pewnie nie zajrzy do tego posta :)

niedziela, 9 listopada 2014

Gerontofilia / Bruce La Bruce / Kanada 2013

Gerontofilia – cóż to takiego? Ciocia Wikipedia rzecze, że jest to rodzaj zaburzenia preferencji seksualnych (zob. parafilia),w którym osiąganie satysfakcji seksualnej możliwe jest tylko poprzez kontakty z osobami w znacznie zaawansowanym wieku.* Dokładnie tak moi drodzy, o tym jest ten film. Przez pierwsze 10 minut zastanawiałam się czy wyłączyć, czy wytrwać do końca. Obejrzałam cały i absolutnie nie żałuję.

Lake, osiemnastoletni chłopak żyje sobie wraz z matką w kanadyjskim miasteczku. Jego egzystencja nie jest przepełniona wyjątkowo pozytywnymi emocjami - matka nie stroni od alkoholu, a jego dziewczyna osiąga spełnienie wymieniając nazwiska znanych feministek i rewolucjonistek. W dodatku Lake zaczyna fascynować się osobami w podeszłym wieku. Na samym początku są to niewinne szkice pokrytego zmarszczkami ciała czy dyskretne spojrzenia w stronę pana 60 +, który przeprowadza dzieci przez ulicę. Kiedy dostaje pracę w domu spokojnej starości okazuję się, że nie jest to tylko chwilowa ekscytacja. W tym miejscu odkrywa, co go naprawdę podnieca – panowie mający lata świetności już za sobą. Po prostu sympatyczni dziadziusiowie! Szczególnie jeden, Melvyn Peabody, przewracający życie Lake’a do góry nogami.

Fetysz jakim jest gerontofilia schodzi na drugi plan, na pierwszym jest uczucie, kłujące wszystkich w oczy. Jak to? Przecież tak nie można! Niezdeklarowany młody gej oglądający się za facetami, którym została niebieska tabletka, podnosząca oprócz penisa ryzyko zwału. Bruce La Bruce słynie ze swoich skandalizujących filmów. Gerontofilia zaskakuje, jednak mimo wszystko skupia się na uczuciu jakim Lake zapałał do starszego pana. Reżyser zmusza nas do zaprzestania oceniania bohaterów, przedstawia to w formie melodramatu – nieakceptowalna miłość, która musi skończyć się tragicznie. Nie ważna jest płeć i różnica wieku, serce nie sługa.

La Bruce stara się również zwrócić naszą uwagę na warunki jakie panują w domach opieki i nie chodzi tutaj o brak czystych basenów czy pościeli. Dla tych ludzi są to ostatnie dni życia, należy im się spacer, kieliszek wina czy wieczorny seans filmowy. Niestety pielęgniarze nie mają wystarczającej ilości czasu, w zamian za to pacjenci dostają psychotropy, uniemożliwiające świadome funkcjonowanie. Lake staje się światłem, chwilą przyjemności dla Melvyna, w dniu kiedy zaczyna się nim opiekować. 


Gra w rozbieranego pokera, masturbacja, penisy panów w podeszłym wieku – to zobaczycie w tym filmie na pewno. Nie ma co się zniechęcać. Gerontofilia nakręcona jest w tak przyjemny dla oka sposób, że te odrażające sceny można wybaczyć. Piękne zdjęcia, slow motion w idealnych momentach i muzyka, och muzyka! Skomponowana przez Ramachandra Borcar’a sprawia, że odczuwamy klimat jaki towarzyszy bohaterom – zmieszanie, podniecenie ze szczyptą romantyzmu i radości. Moje serce skradł również osiemdziesięcioletni Pan Peabody (Walter Borden), określiłabym go mianem geja z klasą, nawet w papuciach i szlafroku. Świetny aktor, który w życiu prywatnym walczy na scenie politycznej o prawa dla społeczności LGBT. 

Kiedy opowiadałam znajomym, co oglądałam słyszałam: Boże, skąd ty to wytrzasnęłaś? albo Nie, nie na mówisz mnie na kolejny chory film... . To Brudnopis wygrzebał Gerontofilię w tym nieprzebranym morzu jakim jest Internet.  Może nie będę myśleć o tej produkcji tygodniami i nie obejrzę jeszcze raz, ale polecam wszystkim miłośnikom szokujących filmów i oczywiście męskich pocałunków. 

*http://pl.wikipedia.org/wiki/Gerontofilia

Błękitny Księżyc / Simon R. Green, 2009


Gdybym musiała określić tę książkę jednym słowem, nazwałabym ją niefrasobliwą. Gdybym musiała określić dwoma słowami, użyłabym sformuowania opowieść familijna. Gdybym musiała zastanowić się naprawdę mocno, czy ją polecić... cóż... na pewno nie jest to mistrzostwo fantasy, ale kto by się tego czepiał, gdy na zewnątrz szaleje jesień, a ja siedzę oparta plecami o kaloryfer i popijam gorącą herbatę? Tak się składa, że niczego nie muszę, a Błękitny Księżyc z całą pewnością nie należy do lektur obowiązkowych.
Młodszy syn króla to, nie da się ukryć, kłopot. Niebezpiecznie jest go trzymać w zamku, nie wypada też po prostu wyrzucić. A on na dodatek zamiast zginąć na jednej z wielu niebezpiecznych misji, wraca do królestwa jak jakiś cholerny bumerang! Pozyskując przy tym naprawdę niebezpiecznych i przydatnych przyjaciół, tworząc kontrast z następcą tronu, który jest, cóż... zimnym draniem i bawidamkiem.
Książę Rupert chciałby żeby po prostu dano mu spokój, polityka prześladuje go jednak na każdym kroku. Ojciec każe jechać zgładzić smoka, przebyć okropny Czarnobór, w którym żyją demony, a na dodatek okazuje się, że smoka trzeba ratować. Przed księżniczką. I przed śmiercią z nudów. Potem okazje się, że magiczną krainę nęka tak wiele tragicznych wydarzeń, że jasne staje się jedno – powrócił Książę Demonów. Radź sobie, bohaterze! Rusz ratować świat na swoim gderliwym i tchórzliwym jednorożcu.
W angielskojęzycznej Wikipedii można przeczytać, że Błękitny Księżyc był pierwszym bestsellerem Greena i pierwszą z cyklu książek dziejących się w tym uniwersum, jednakże w Polsce nie przyjął się aż tak ciepło, a kontynuacji ni widu ni słychu. I choć Green jest bardzo płodnym autorem, w Polsce próżno szukać tłumaczeń większości jego utworów. Ja swoje egzemplarze znalazłam w koszu po 10 zł w jednym z marketów i nie żałuję wydanych pieniędzy. Trudno zrozumieć, dlaczego Polacy tak chłodno przyjmują zabawne opowieści fantasy – czyżbyśmy nie lubili się śmiać? Nie jest to może opowieść na miarę Tolkiena, ale przecież nie zawsze mamy ochotę wysilać mózg. Zwłaszcza po bardzo długim, pracowitym dniu, Green z powodzeniem może opowiedzieć nam sympatyczną bajkę na dobranoc. Tą samą refleksję miałam widząc, jak mało popularny wśród internautów okazał się być Arcymag Rudazowa, przy którym bawiłam się świetnie.
Green stworzył opowiastkę, której wszyscy bohaterowie – nawet ci źli – mogliby spokojnie zanucić zielono mi. Przywodzi to na myśl cykl ze Świata Dysku, gdzie nawet Śmierć jest sympatyczny. Niestety, Błękitny Księżyc nie jest nawet w jednym procencie tak ciekawy i nie mógłby robić nawet za marny substytut twórczości Pratchetta. Chodzi mi głównie o sposób konstruowania postaci, które są, hm. Sympatyczne. Ponad 700 stron powieści (w Polsce podzielonej na II części) czyta się przyjemnie, z nieodłącznym uśmieszkiem na ustach. Jest jeszcze jedna, wspólna cecha: książki są absolutnie dozwolone dla wszystkich czytelników, którzy potrafią już składać literki. Jeśli kupisz Księżyc nie musisz się obawiać, że Twoja malutka siostra przeczyta w nim coś, czego nie powinna. Owszem, Green puszcza do nas zabawne, erotyczne oczko od czasu do czasu, są to jednak tak subtelne aluzje że żaden dzieciak się nie zorientuje. Tak więc jeśli szukasz książki, którą będziesz mógł czytać młodszemu bratu i przy tym świetnie się bawić, jest to pozycja dla Ciebie. Jeśli szukasz prezentu dla jakiegoś nastolatka, chcąc mu uświadomić moc przyjaźni i lojalności (a Harrego Pottera już ma), podaruj mu Błękitny Księżyc.
Ktoś ginie, kogoś rozszarpują demony, ale nie są specjalnie bardziej przerażające od Muminków. Dla mnie to opowieść na 5/10 punktów. Książka, którą czyta się z przyjemnością, by następnego dnia nie pamiętać imion głównych bohaterów.
A! Warto ją przeczytać dla samego jednorożca!

Ogólnie rzecz biorąc, czuł się mało heroicznie.
- Wyjdź, szkaradna potworo! Ja, książę Rupert z Leśnego Królestwa, przybyłem, by zakończyć twój marny żywot! Stawaj i walcz! 
Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie z głębi pieczary wydobył się głos.
- Słucham?

niedziela, 2 listopada 2014

Cuchnący Wersal / Elwira Watała 2007

Wersal – siedziba francuskich królów, opływająca złotem budowla, którą uważano za 8 cud świata. Pałac posiada ponad dwa tysiące pokoi, na przełomie XVII i XVIII wieku zamieszkiwało w nim dziesięć tysięcy mieszkańców i pięciotysięczna służba. Zbudowany z rozmachem ku czci francuskiej monarchii. Dalej zachwyca, rocznie odwiedzany jest przez dziesięć milionów turystów. Każdy z nas chciałaby zobaczyć rozmiar przepychu w jakim pławiły się głowy państwa, gdy lud z głodu jadł trawę. Puchowe dywany, kryształowe lustra, łoża z baldachimami i złoto, aż chce się krzyknąć „gold everywhere !”. Niestety to tylko dobrze się prezentowało…

Elwira Watała na 500 stronach książki przybliża nam jak wyglądało życie w tym przybytku. Nie doprowadzono wody, nie zainstalowano toalet, ale za to zapewniono nocniczki obite czerwonym  pluszem. Tylko tych nocniczków było za mało, jak młody szlachcic nie zdążył do swojego pokoju, załatwiał potrzebę pod schodami albo za haftowaną firaną kosztującą tysiące liwrów. Natomiast służba opróżniała baseny pod ścianami przy wejściach. O kąpaniu nie było mowy, przecież zagrażało zdrowiu. Paniom wystarczało przetarcie się woda z dodatkiem pomarańczowego soku i niezliczona ilość perfum. Panowie nawet tego nie używali, chyba że gustowali w sypaniu z innymi panami. Jak wiadomo miłość jest siłą napędową, potrafiła zmusić niejednego monarchę do wykapania się PO KILKUNASTU LATACH przy wprowadzaniu do łóżka młodziutkiej metresy*. Kilkaset piesków biegających po komnatach, które nie były regularnie wyprowadzane na spacer załatwiały się na drogie wykładziny. A teraz wyobraźcie sobie ogrom smrodu, jaki przepełniał Wersal. Gdy ten odór przeszkadzał samym mieszkańcom, cały dwór przenosił się do innego mniejszego pałacu a Wersal się po prostu wietrzył! Kiedy ludzie mówią, że chcieliby się urodzić w innych czasach, gwarantuje, że po tej książce zmienią zdanie.

Autorka opisuje jak Wersal został zbudowany, jakimi pobudkami kierowali się królowie i jaką władzę na dworze miały ich kochanki. Intrygi, spiski i otrucia były na porządku dziennym. Pisarka dostarczyła również czytelnikowi dużą wiedzę z zakresu życia seksualnego ówczesnych szlachetnie urodzonych ludzi. Pedofila, nekrofilia, zoofilia, sadomasochizm, orgie – wymieniać można bez końca. Rozpusta i rozluźnienie obyczajów skutecznie uszczuplało skarbiec i wyniszczało Francję.
Pozycja ciekawa, to już druga książka Elwiry Watały, po którą sięgnęłam. (Pierwsza to Wielcy zboczeńcy, zdecydowanie polecam). Nie jestem historykiem i momentami gubiłam się w nazwiskach – pewnie większość z nich i tak zapomnę. Mimo wszystko czyta się dobrze, książka nie jest przeładowana niepotrzebnymi datami i oddaje główne założenie – czym cuchnął Wersal. Dowiecie się również, która z królewskich utrzymanek zamówiła miniaturowe karoce (złote oczywiście) dla swoich myszek, który król umył stopy pierwszy raz po sześćdziesięciu latach oraz poznacie tożsamość królowej, która robiła sobie lewatywę przy gościach. Doprawdy po takim spacerze wersalskimi korytarzami, zaglądaniu do gabinetów i sypialni wiem, że nie przeżyłabym tam nawet godziny. Zalecam przeczytać wszystkim miłośnikom innych epok: pięknych sukien, balów, klejnotów i pałacowego życia. Na zdjęciach i filmach to wszystko wygląda niesamowicie, tylko nie czuć zapachu wypełniającego każdy kąt.


Wersal cuchnął. I niczym się nie można wywabić tego specyficznego wersalskiego zapachu – potu, krwi, spermy i perfum. Utrwalił się na zawsze.

*metresa -  faworyta, kochanka, w społeczeństwach,w których małżeństwa zawierano z powodów ekonomicznych czy też politycznych metresy spełniały rolę dobrowolnie wybranej, nieumówionej partnerki, nie tylko w życiu seksualnym. 

Rogi / Kanada, USA: 2013

Ukochaną Iga Perrisha (Daniel Radcliffe) zgwałcono i zamordowano w lesie. Podejrzenie pada na zrozpaczonego chłopaka, a wszyscy mieszkańcy jego rodzinnego miasteczka, zaczynają go nienawidzić. Jego życie zmienia się w pasmo wściekłości i rozpaczy – cóż w tym niby ciekawego? Motyw stary jak świat. Okazuje się jednak, że nie do końca. Pewnego dnia Ig budzi się, a na jego czole pojawiają się... rogi! I to bynajmniej nie dlatego, że przyprawiła mu je wzmiankowana denatka. Rogi okazują się być nie tylko ekstrawagancką ozdobą, posiadają paranormalne zdolności – i tu zaczyna się prawdziwa zabawa. 
Gdy dowiedziałam się o czym jest film, mój sceptycyzm osiągnął apogeum – niby co? Rogi,  przez które ludzie zaczynają mówić prawdę? Fe! I kolejny film z serii laska istnieje tylko po to, żeby ktoś ją ukatrupił i żeby facet mógł rozpaczać - tu akurat się nie pomyliłam. Merrin Williams to jedna z tych nieznośnie mdłych kobiecych postaci, które są tak słodkie, że wszyscy mężczyźni zakochują się w nich bez pamięci. Pewnie przemawia przeze mnie zwykła zazdrość, ale takie bohaterki najlepiej nadają się na trupa. 
Do tego Radcliffe, myślałam złośliwie, Radcliffe w Harrym Potterze gra przecież tak, jakby połknął własną różdżkę. Co ten facet jeszcze robi w filmie? I tu nastąpiło pozytywne zaskoczenie, bowiem Daniel nauczył się grać! Naprawdę! Jeśli jedyną rzeczą, jaką widzieliście z nim w roli głównej była historia małego czarodzieja, to po Rogach zmienicie do niego nastawienie. Wyrobił się i naprawdę GRA! Ogólnie w filmie wszyscy robią to świetnie, aktorzy fantastycznie dobrani, każda scena po brzegi wyładowana emocjami. 

Myślę, że betonowym katolikom film może się baaaardzo nie spodobać. Szczególnie tym, którzy mało się własną religią interesują, a z własnych obserwacji wynika, że zainteresowanie w tym przypadku jest wprost proporcjonalne do dystansu. Ja, jako spokojna katoliczka, uwielbiająca wszelkie motywy biblijne w literaturze i filmie, byłam zachwycona motywem diabła wymierzającego sprawiedliwość. Nawet diabeł może przecież powrócić do swojej roli anioła, a pomysły Boga nie muszą być racjonalne, wystarczy że będą boskie. Chyba nic innego w kulturze judeochrześcijańskiej nie dostarcza tylu inspiracji co Biblia, wystarczyło nam ich na tyle setek lat i pewnie wystarczy na drugie tyle. Rogi to naprawdę przedziwna wariacja, ale z całą pewnością nikt nie powinien poczuć się urażony.

Najciekawszym zdecydowanie motywem filmu jest prawda – po tym jak Ig zostaje obdarzony rogami, ludzie zachowują się tak, jak naprawdę czują i to w tym obrazie jest najbardziej przerażające. Zmuszające do refleksji. Obdarci z konwenansów zmieniają się w sfrustrowane i opętane żądzami zwierzęta, przy których Ig-diabeł zachowuje się jak dziecko w Halloween. Niby przebrane za coś brzydkiego, ale skonfrontowane z prawdziwym złem wywołuje jedynie pobłażliwy uśmieszek.

Rogi z całą pewnością nie są horrorem. Jeśli marzysz o tym, że Twoja dziewczyna będzie piszczeć i tulić się do Ciebie ze zgrozy, to nie zabieraj jej na ten film. Po prostu kategoria została dobrana
zupełnie błędnie, dla mnie to po prostu dość dobry film fantasy. Nie ma w nim nic strasznego, powiedziałabym raczej, że więcej w nim wątków komediowych niż przerażających. Do tego intryga zawiązana jest tak, że po piętnastu minutach wiesz kto zabił, na szczęście reszta filmu jest na tyle interesująca, że oglądasz go dalej.

Mocnymi stronami filmu są niewątpliwie dobra muzyka i świetne zdjęcia – sugestywne, nasycone kolorami i po prostu magiczne. Jeśli nie idziesz do kina z nastawieniem, że obejrzysz horror, ale że chcesz rozrywki – miejscami z bardzo udanymi żartami sytuacyjnymi – będziesz dobrze się bawić. 
Brudnopis ocenia na 7/10.