Gdybym musiała określić tę książkę jednym słowem, nazwałabym
ją niefrasobliwą. Gdybym musiała określić dwoma słowami,
użyłabym sformuowania opowieść familijna. Gdybym
musiała zastanowić się naprawdę mocno, czy ją polecić... cóż...
na pewno nie jest to mistrzostwo fantasy, ale kto by się tego
czepiał, gdy na zewnątrz szaleje jesień, a ja siedzę oparta
plecami o kaloryfer i popijam gorącą herbatę? Tak się składa, że
niczego nie muszę, a Błękitny Księżyc z
całą pewnością nie należy do lektur obowiązkowych.
Młodszy syn króla to, nie
da się ukryć, kłopot. Niebezpiecznie jest go trzymać w zamku, nie
wypada też po prostu wyrzucić. A on na dodatek zamiast zginąć na
jednej z wielu niebezpiecznych misji, wraca do królestwa jak
jakiś cholerny bumerang! Pozyskując przy tym naprawdę
niebezpiecznych i przydatnych przyjaciół, tworząc kontrast z
następcą tronu, który jest, cóż... zimnym draniem i
bawidamkiem.
Książę Rupert chciałby żeby po
prostu dano mu spokój, polityka prześladuje go jednak na
każdym kroku. Ojciec każe jechać zgładzić smoka, przebyć
okropny Czarnobór, w którym żyją demony, a na dodatek
okazuje się, że smoka trzeba ratować. Przed księżniczką. I
przed śmiercią z nudów. Potem okazje się, że magiczną
krainę nęka tak wiele tragicznych wydarzeń, że jasne staje się
jedno – powrócił Książę Demonów. Radź sobie,
bohaterze! Rusz ratować świat na swoim gderliwym i tchórzliwym
jednorożcu.
W angielskojęzycznej Wikipedii
można przeczytać, że Błękitny Księżyc był
pierwszym bestsellerem Greena i pierwszą z cyklu książek
dziejących się w tym uniwersum, jednakże w Polsce nie przyjął
się aż tak ciepło, a kontynuacji ni widu ni słychu. I choć Green
jest bardzo płodnym autorem, w Polsce próżno szukać
tłumaczeń większości jego utworów. Ja swoje egzemplarze
znalazłam w koszu po 10 zł w jednym z marketów i nie żałuję
wydanych pieniędzy. Trudno zrozumieć, dlaczego Polacy tak chłodno
przyjmują zabawne opowieści fantasy – czyżbyśmy nie lubili się
śmiać? Nie jest to może opowieść na miarę Tolkiena,
ale przecież nie zawsze mamy ochotę wysilać mózg. Zwłaszcza
po bardzo długim, pracowitym dniu, Green z powodzeniem może
opowiedzieć nam sympatyczną bajkę na dobranoc. Tą samą refleksję
miałam widząc, jak mało popularny wśród internautów
okazał się być Arcymag Rudazowa,
przy którym bawiłam się świetnie.
Green stworzył opowiastkę, której
wszyscy bohaterowie – nawet ci źli – mogliby spokojnie zanucić
zielono mi. Przywodzi
to na myśl cykl ze Świata Dysku,
gdzie nawet Śmierć jest sympatyczny. Niestety, Błękitny
Księżyc nie jest nawet w
jednym procencie tak ciekawy i nie mógłby robić nawet za
marny substytut twórczości Pratchetta. Chodzi mi głównie
o sposób konstruowania postaci, które są, hm.
Sympatyczne. Ponad 700 stron powieści (w Polsce podzielonej na II
części) czyta się przyjemnie, z nieodłącznym uśmieszkiem na
ustach. Jest jeszcze jedna, wspólna cecha: książki są
absolutnie dozwolone dla wszystkich czytelników, którzy
potrafią już składać literki. Jeśli kupisz Księżyc
nie musisz się obawiać, że
Twoja malutka siostra przeczyta w nim coś, czego nie powinna.
Owszem, Green puszcza do nas zabawne, erotyczne oczko od czasu do
czasu, są to jednak tak subtelne aluzje że żaden dzieciak się nie
zorientuje. Tak więc jeśli szukasz książki, którą
będziesz mógł czytać młodszemu bratu i przy tym świetnie
się bawić, jest to pozycja dla Ciebie. Jeśli szukasz prezentu dla
jakiegoś nastolatka, chcąc mu uświadomić moc przyjaźni i
lojalności (a Harrego Pottera już ma), podaruj mu Błękitny Księżyc.
Ktoś ginie, kogoś rozszarpują
demony, ale nie są specjalnie bardziej przerażające od Muminków.
Dla mnie to opowieść na 5/10 punktów. Książka, którą
czyta się z przyjemnością, by następnego dnia nie pamiętać
imion głównych bohaterów.
A! Warto ją przeczytać dla samego
jednorożca!
Ogólnie rzecz biorąc, czuł się mało heroicznie.
- Wyjdź, szkaradna potworo! Ja, książę Rupert z Leśnego
Królestwa, przybyłem, by zakończyć twój marny
żywot! Stawaj i walcz!
Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie z głębi
pieczary wydobył się głos.
- Słucham?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz