Allan miał dość życia, bo życie zdawało się mieć dosyć jego, a on nie był z tych, co się narzucają.
Allana Karlssona poznajemy w dniu jego setnych urodzin, gdy postanawia wyrwać się z nudnego domu starców, a konkretniej wyskoczyć przez okno i odjechać autobusem w kierunku nieznanym nawet sobie. Później przeżywamy z nim niesamowite przygody. Przygody związane z walizką wypchaną pieniędzmi, która "tak jakoś doczepiła się" do Allana na dworcu. Bezkonfliktowy Allan niezwykle szybko nawiązuje przyjaźnie, pomimo tego, że oskarżony jest o mordowanie motocyklistów. Cóż... nie wszyscy są idealni, a ten staruszek ma przynajmniej wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Czegoż to on nie zrobił dla prezydentów USA, Stalina czy chińskich komunistów? Allan nie próżnował przez okrągły wiek, jaki dane mu było przeżyć i chętnie dzieli się swoją historią z czytelnikami. Sekret jego bujnego i udanego życia? Być uprzejmym, pracowitym, poświęcać się całkowicie swojej pasji i pomagać każdemu, kto o tą pomoc poprosi. I oczywiście – trzymać się z daleka od ideologii i polityki.
Wkrótce Allan i Julij zgodzili się co do tego, że prezydent Nixon niekoniecznie musi usłyszeć prawdę, wystarczy coś, co go uszczęśliwi. Bo szczęśliwy Nixon może uszczęśliwić Breżniewa, a jeśli obaj będą szczęśliwi, nie może przecież być z tego wojny?
W przypadku Allana i jego największej pasji – ładunków wybuchowych, nie opowiadanie się za żadną frakcją polityczną w ciągu trwania II Wojny Światowej oraz Zimnej Wojny, było doprawdy trudne. Jemu się jednak udało, nawet wtedy, gdy konstruował bomby atomowe. Dla każdego, kto sobie tego zażyczył.
Allan szczerze próbował dalej streścić to, co powiedział tajny doradca Hutton. Mówił coś o tym, że Związek Radziecki zaatakuje Stany Zjednoczone bronią jądrową, albo że nie zaatakuje. Julij znów pokiwał głową i zgodził się, że pewnie tak jest. Albo tak, albo tak, z tym trzeba się liczyć.
Już od pierwszych stron powieści nie mogłam pozbyć się skojarzenia z Mężczyzna imieniem Ove – najwyraźniej Szwedzi mają skłonności do zabawnego i lekkiego opowiadania o staruszkach. Może to nowa moda, a może potrzeba uświadomienia społeczeństwu jak ważni i ciekawi potrafią być starsi ludzie i jak ważna jest ich rola. W Szwecji, gdzie od lat rządzący starali się zmniejszyć rolę rodziny, a niektórzy przyznają się do chęci jej zniszczenia, taka literatura jest niezwykle ważna. Zwłaszcza, że te wszystkie pouczające przekazy ukryte są wśród świetnych, ciekawych historii, przezabawnych bohaterów i dobrej narracji. Jeszcze kilka takich książek i zostanę wierną fanką szwedzkiego sposobu pisania. Żadnego smędzenia, żadnych wielkich słów – czysta rozrywka i to w dodatku mądra rozrywka. Znacznie lepsza niż oglądanie tyłka Kim Kardashian, choć niejednokrotnie równie absurdalna.
Wprawdzie nie byłem trzeźwy – wyjaśnił pijak – ale nigdy nie jestem aż tak pijany, żeby nie przyjąć czterech butelek wina.
Co w Stulatku śmieszyło mnie najbardziej? Oczywiście, retrospekcje! Nie da się ukryć, że Jonasson odwalił kupę dobrej roboty, ośmieszając wszystkich dyktatorów (i prezydentów, choć w sumie co to za różnica?) i najważniejsze, historyczne wydarzenia polityczne XX wieku. Podręcznik to nie jest, owszem i lepiej nie czerpać z tej powieści żadnych informacji, ale dla kogoś kogo interesuje się historią najnowszą, te absurdy Jonassona to będzie prawdziwa gratka.
Drugie skojarzenie, wynikające z budowy fabuły (książka podzielona jest na wydarzenia współczesne i retrospekcje całego życia Allana) oraz charakteru głównego bohatera to Forrest Gump. Mówiąc o charakterze mam na myśli całkowite podporządkowanie się losowi, wielka uległość wobec spotykanych ludzi i oczywiście – bezinteresowna chęć pomocy, która sprawia, że zarówno Allan jak i Forrest przeżywają niesamowite przygody i są szczęśliwi. Nie można jednak na tej podstawie wnioskować, że Karlsson jest mało inteligentny – jest to zbyt wielkie uproszczenie, którego niestety dopuścili się twórcy ekranizacji Staruszka... Wręcz przeciwnie – sympatyczny bohater przez całe swoje życie wykazywał się niezwykłym sprytem. To, że twórcy adaptacji filmowej wyszli z założenia, że osoba ufna i chętna do pomocy musi być kretynem, stawia ich w jak najgorszym świetle.
I tu dochodzimy do najgorszego ze wszystkich koszmarów, który przydarzył mi się wczoraj wieczorem – film Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął powinien być reklamowany jako "Prawdopodobnie najgorsza ekranizacja od czasów Władcy Pierścieni z 1978 roku." Film, w którym z ABSOLUTNIE WSZYSTKICH bohaterów zrobiono półgłówków (och Boże, a może nawet gorzej), źle dobrano aktorów, a ponad to w żaden sposób nie oddano klimatu książki. Oczywiście, tfu!rcy mogliby się zasłaniać wybiórczością wątków, której nie dało się uniknąć, aby zmieścić się w czasie i wprost barbarzyńską zmianą fabuły – ale to niczego nie zmienia. Nie jesteśmy przecież naiwni i wiemy, że można zrobić dobry film, ledwie bazując na powieści. Powiedziałabym nawet, że większości współczesnych adaptacji gładko się to udaje – ale nie tej. Najgorszy wieczór od bardzo dawna, nawet depilacja nóg dostarczyłaby mi więcej przyjemności. Wiem, że wielu kinomaniakom ten film się podobał, ale mogę ślepo strzelać, że nie czytali oni książki i zwyczajnie nie mają porównania. Jak można było powieść, przy której ryczałam ze śmiechu (chowając ją pod ławką na uczelni) zekranizować tak, że nie uśmiechnęłam się ani razu? Głównie dlatego, że obrażano w nim postacie, które zdążyłam pokochać?
Stulatek to nie ten sam poziom co wzmiankowany już Ove, dlatego dostaje ode mnie 7/10 punktów. Za to jego okropna ekranizacja dostaje 3/10 punktów (w tym jeden za słonia i jeden za Stalina z Einsteinem).
PS: chciałabym też podziękować Agnieszce J za pożyczenie mi tej książki - ciężkie jest życie ubogiego blogera książkowego - choć i tak pewnie nie zajrzy do tego posta :)
PS: chciałabym też podziękować Agnieszce J za pożyczenie mi tej książki - ciężkie jest życie ubogiego blogera książkowego - choć i tak pewnie nie zajrzy do tego posta :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz