sobota, 27 lutego 2016

Victor Frankenstein / Paul McGuigan, 2015

Ostatnio wzięło mnie na filmy - zamiast rutynowo wieczorem przeczytać stroniczkę, dwie albo pięćdziesiąt, chłonę kolorowe obrazki. Przedwczoraj obejrzałam głośną Zjawę z L. DiCaprio, która oczywiście bardzo mi się spodobała, ale nie zamierzam się o niej rozpisywać. O tym filmie powiedziano już bardzo dużo dobrych słów (ach, jaki reżyser, ach jacy aktorzy, ach jaka historia!) chyba wszędzie gdzie było to tylko możliwe i na pewno czytaliście już na jego temat sporo opinii. Mnie osobiście, jak w każdym filmie o tej tematyce najbardziej cieszyło jak indianie mordowali białasów... ot, taka słabość. Oczywiście, ktoś mądry może zarzucić mi brak wrażliwości artystycznej itp. itd. myślę jednak, że wbrew wszelkim zachwytom Zjawa to po prostu dobry film - i nic ponad to.

Wczoraj natomiast obejrzałam Victora Frankensteina i zastanawiałam się później nie mogąc zasnąć, czemu ja o tym filmie nic nie słyszałam! Jest przecież piękny jak mała owieczka! Podejrzewam, że wszystko przez to, że gdy się pojawił na świecie, trwałam w euforycznym stanie pomiędzy Marsjaninem a Gwiezdnymi Wojnami i totalnie zamknęłam się na wszystkie inne (po)twory kina. Później okazało się w dodatku, że w Polsce miał być dopiero... w kwietniu 2016roku! Czyli później, niż za granicą ukazał się na Blu-ray! Teraz z kolei pojawiła się informacja, że w ogóle go nie będzie (o matko! Chyba dystrybutorzy zorientowali się, że czekanie z polską premierą pół roku jest bez sensu) i od razu pójdzie w zapomnienie na sklepowe półki, zamiast pokazać swoje piękne obrazeczki w odpowiedniej, kinowej oprawie.

Będąc pod ogromnym wrażeniem tego komercyjnego, energicznego majstersztyka zajrzałam na chyba najpopularniejszy polski portal filmowy i zgłupiałam. Film, któremu udało się mnie porwać na całe dwie godziny (godzina 50 min. filmu i 10 minut niekłamanego zachwytu) dostał ocenę 5,8/10, a według oficjalnego recenzenta temat został przewałkowany do bólu, a twórcy i autorzy się nie popisali. No way! Najwyraźniej Brudnopis ma zły gust filmowy! Na szczęście, Wy również może macie kiepski i moja recenzja zachęci Was do przyszykowania gigantycznej michy popcornu i dobrej zabawy. Bo od kiedy kino musi być nowatorskie i głębokie, żebyśmy dobrze spędzili wieczór? 

Przepis na udany film:
  • Bierzemy kochany przez wszystkich temat : Frankenstein nadaje się znakomicie!
  • Piszemy naprawdę dynamiczny, pełen dobrych dialogów scenariusz.
  • Zatrudniamy reżysera od serialowego Sherlocka (2010 -), co akurat w filmie naprawdę bardzo mocno czuć.
  • Pomiędzy nieustannie przyśpieszającą akcję wplatamy niezbyt głębokie dylematy moralne w rodzaju "Bóg czy nauka".
  • W głównych rolach obsadzamy Fauna z Opowieści z Narnii, Harrego Pottera, Jima Moriarty'ego ze wzmiankowanego już serialu oraz Lord Tywina Lannistera i czekamy, aż trzy pokolenia kobiet dostają skrętu jajników.
Igora (Daniel Radcliffe) poznajemy gdy jako garbata kaleka jest niewolnikiem-błaznem w miejskim cyrku, a przy tym "instynktownym lekarzem". Jego niezwykły umysł dostrzega młody, ekscentryczny student medycyny Victor (James McAvoy), który pomaga mu uciec i proponuje rolę swojego asystenta. Razem zaczynają pracę nad pokonaniem śmierci, którą wszyscy doskonale znamy, a próbuje im w tym przeszkodzić religijny i błyskotliwy policjant. Proste, prawda? A w dodatku szalenie rozrywkowe. Przy okazji można to wszystko dowolnie interpretować. Dla mnie najważniejsza jest scena, w której Frankenstein uzmysławia sobie, że ożywione to nie znaczy żywe, a religijne postrzeganie rzeczywistości triumfuje. 

I niech sobie gadają przeintelektualizowane recenzenty internetowe, że to wszystko oklepane i nieświeże jak skarpetki po maratonie, Brudnopis świetnie się przy tym bawił i w kategorii filmu czysto rozrywkowego daje Victorowi Frankensteinowi 8/10 punktów




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz