sobota, 14 lutego 2015

Mroczny kochanek / J. R. Ward, 2010

Wyjaśnijmy sobie coś, OK? Brudnopisy z reguły nie czytają romansów, a tym bardziej paranormalnych. To znaczy próbują, ale zazwyczaj kończą je po dwudziestu stronach nieustannego chichotu, wywołanego dialogami w stylu: 
– Edward? – powiedziała Bella
– Bella! – powiedział Edward
– Bella? - powiedziała Bella
– Edward! – powiedział Edward
Jedynym romansem paranormalnym, który przypadł Brudnopisowi do gustu, do tej pory był Arisjański Fiolet. Teraz jednak, wstyd się przyznać, dołączył do niego Mroczny kochanek. 

Książka, z którą spędziłam ostatnie dwa dni została mi prawie wciśnięta do torebki przez dwie koleżanki, będące specjalistkami od wszelkiego rodzaju fantastyki. "To jest romans i oni się tam generalnie ciągle bzykają, ale naprawdę jest fajny. I to nie są takie normalne wampiry. No i nikt się nie świeci, ani nic" – to wypowiedź jednej z nich i w zasadzie sama w sobie mogłaby zastąpić całą recenzję. Owszem, w tym tygodniu miałam recenzować Encyklopedię głupoty, ale że w sobotę były walentynki, a my okrzyknęłyśmy ten tydzień grey'owym i postanowiłyśmy zrecenzować jakieś bezpruderyjne książki dla kobiet. Mroczny kochanek to coś, czego absolutnie nie powinno porównywać się do 50 twarzy Greya. To po prostu obraziłoby pracę pani Ward. 

J.R Ward tak naprawdę nazywa się Jessica Rowley Pell Bird i urodziła się w 1969 roku w USA. Przez wiele lat pisała jedynie do szuflady, postanowiła jednak wydać swoje książki zachęcona przez męża i BUM! Szefowa personelu w jednym z najważniejszych naukowych centrów medycznych w kraju, nagle stała się nagradzaną bestelleropisarką. Jedną z jej najważniejszych serii jest właśnie Bractwo Czarnego Sztyletu, którego pierwszą część jest Mroczny kochanek. Czemu o tym piszę? Ponieważ od pierwszych stron książki widać, że napisała je kobieta z głową na karku, która rozumie po co w książce wielowątkowość i co to jest research. Nawet największe fanki paranormali muszą przyznać, że to rzadko spotykane w tego typu literaturze. Tak jak dobry warsztat. Jest ona, pojawia się on i nagle Ziemia przestaje krążyć wokół Słońca. Nic innego się nie liczy. To nudne jak jasna cholera!

Beth jest młodą, naprawdę ładną dziennikarką. Szczególnie uroda przysparza jej wielu kłopotów. Nie wie nic o swoim pochodzeniu, wychowywała się w domach dziecka i w rodzinach zastępczych. Poza tym, że jest całkiem sympatyczna i dobrze dogaduje się z policjantami (i tu uwaga – Ward stworzyła naprawdę świetnych stróżów prawa, gliniarzy najlepszego sortu. Ogólnie wszyscy faceci mówią i zachowują się jak na prawdziwego mężczyznę przystało. Jeśli więc wolisz typ metroseksualny książka może Ci się nie spodobać.) jest ... półwampirem. Nie wie nic o tym, że niedługo czeka ją przemiana, po której prawdopodobnie może zapomnieć o kąpielach słonecznych.
Z drugiej strony mamy Ghroma, króla wampirów i przywódcę ich tajnego bractwa, toczącego nieustanną walkę z prześladowcami, pragnącymi zagłady wampirzej rasy. 
Ich miłość jest totalnie niespodziewana, namiętna i niebezpieczna. Co jednak najważniejsze – może i jest najważniejszym wątkiem całej powieści, ale nie jest JEDYNYM. 

Ten pół-człowiek był najbardziej podniecającą istotną, do jakiejkolwiek się zbliżył. A raz czy drugi zdarzało mu się przytulać do prawdziwych fajerwerków. 

Mroczny kochanek takich sceptyków jak ja zaskakuje od pierwszych stron – dobrym stylem, cierpkim poczuciem humoru, specyficznym klimatem, bardziej charakterystycznym dla kryminału niż romansu i przede wszystkim – charakterystycznymi, pełnokrwistymi postaciami (czy wampir może być pełnokrwisty? A zresztą – na pewno po obiedzie). Pojawia się wiele postaci i wszystkie posiadają specyficzne cechy, tak że nie gubimy się w tych wszystkich, dziwacznych imionach. Na dodatek bohaterka nie należy do takich, których jedynym zajęciem przez pięćset stron jest podziwianie boskiego ciała swojego faceta. Opisy sugestywne, ale nie wulgarne. Dobre dialogi. Jednym słowem – przyjemnie się czyta i po ostatniej stronie nie ma się wrażenia straconego czasu. Wręcz przeciwnie, ja chętnie sięgnęłabym do kolejnych części. Warto czytać chociażby dla samego lokaja. 

Kiedy spojrzał w górę, był przekonany, że ma halucynacje.  
W holu stał starszy gość, ubrany w liberię. Trzymał srebrną tacę.  
– Najmocniej panów przepraszam. Obiad zostanie podany za jakieś piętnaście minut. 
– Hej, czy to są te naleśniczki ze szpinakiem, które tak lubię? - spytał Blondi, podchodząc do tacy. 
– Tak jest, proszę pana. 
– Jasny gwint. 
Inni mężczyźni skupili się dookoła lokaja, biorąc to, co zaoferował. Wraz z serwetkami. Jakby nie chcieli niczego upuścić na podłogę.(...) 
– Czy mógłbym prosić o przysługę? - spytał lokaj. 
Normalny skwapliwie skinął głową. – Przynieś jeszcze jedną taką tacę i zabijemy dla ciebie, cokolwiek zechcesz.(...) 
Lokaj uśmiechnął się grzecznie. – Chodzi o to, że jeśli będziecie panowie krwawić tego człowieka, to czy moglibyście to zrobić na podwórku?

A teraz trochę wad: oprócz schematycznej fabuły i kilku żenujących momentów (choć akurat to jest wpisane chyba w sam gatunek jako taki) mamy ... fatalny tytuł i obrzydliwą okładkę (do której zaliczam nie tylko okropną ilustrację, zupełnie nie pasującą do opisów zawartych w powieści, ale również kompletnie infantylny opis, który odrzuca pewnie większość osób powyżej szesnastego roku życia). To naprawdę dobra książka, ale ze względu na te dwie rzeczy w życiu bym jej nie kupiła. Jest zwyczajnie odpychająca dla wszystkich, którzy chcą czegoś więcej niż opowieści o miłości. A więc zraża dla siebie wielu czytelników, którzy byliby z niej zadowoleni. A ci, którzy liczą na naiwny romansik i zostaną zachęceni tytułem i opisem, również mogą poczuć się oszukani. Jedynym słowem, Videograf skrzywdził tę książkę. Autorka, nadając jej taki tytuł, również. 
Brudnopis, biorąc pod uwagę, że absolutnie nie należy do wielbicieli gatunku i od początku spoglądał na książkę bykiem, daje jej 7/10 punktów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz