Podobno scenariusz tego filmu w 2011 roku trafił na tzw. Czarną listę, czyli zestawienie najlepszych scenariuszy, które nie zostały jeszcze sfilmowane. Na tej samej liście znajdował się podobno również Django Quentina Tarantino. Obawiam się jednak, że Django był na początku, a Mów mi Vincent na końcu tej listy. Co prawda jest to zabawna historia przyjaźni wycofanego chłopca i jego podstarzałego sąsiada, ale nie jest to film, który odmieni Wasze życie. To nieco ponad półtorej godziny zabawnego, momentami wzruszającego, ale ogranego już scenariusza.
Świąteczny Brudnopis jest jeszcze bardziej rozleniwiony, niezorganizowany i naburmuszony niż powszedni. Świąteczny nie oznacza dwóch dni, ale tydzień i to tydzień wyczerpującego snucia się w piżmie, zjadania jednego posiłku dziennie (który zaczyna się rano a kończy późno w nocy) i oglądanie nieustannie Doktora House. Jedyny tekst, który przyjmuje (i to w bardzo ograniczonych dawkach) to Władca Pierścieni. Dlatego właśnie wyciągnięcie mnie z domu i zmuszenie do włożenia sukienki to gargantuiczny wysiłek i niewielu potrafi tego dokonać. Może właśnie przez to Mów mi Vincent stał na z góry przegranej pozycji? Dlatego, że w dni wolne, gdy nie mam pracy staję się jeszcze bardziej nieznośna niż tytułowy Vincent? Vincent, który jest podłym draniem na wierzchu i miłym człowiekiem w środku? Cóż... spełniam przynajmniej jedno z tych kryteriów i wierzę głęboko, że moja śledziona jest sympatyczna.
Film zjawił się w kinach niepostrzeżenie 12 grudnia (wyjątkowo zły moment biorąc pod uwagę, że wszyscy kinomaniacy przebierają nóżkami przed Hobbitem), a 22 grudnia sala kinowa była całkowicie pusta – tylko ja, mój przyjaciel i pudło popcornu. Nie powiem, żeby film ten zasłużył na taką ignorancję, nie jest to jednak coś, na co warto wydać pieniądze. Lepiej poczekać, aż zacznie lecieć w telewizji.
Vincent (Bill Murray) mieszka sam i najlepiej bawi się sam. Jest starym zrzędą bez pracy, którego wszyscy tolerują, ale chyba nikt nie lubi. Pieniądze albo przepija, albo wydaje na wyścigi konne i swoją ulubioną Królową Nocy (Naomi Watts). Z drugiej strony mamy Olivera, dwunastoletniego chuderlawego chłopca i jego samotną matkę, Maggie, którzy wprowadzają się do domu obok. W wyniku niewinnego z pozoru zamieszania, Vincent zostaje baby-sitter Olivera. I tu zaczyna się proces wzajemnego oswajania, nauczania i lizania ran. Czasem jest śmiesznie, czasem łezka kręciła mi się w oku (choć to bardziej kwestia mojego, a nie filmowego nastroju), ale jeśli czytaliście/oglądaliście jakąkolwiek rzecz w tym stylu, to tak jakbyście poznali wszystkie. Nic tu nie poradzą świetne dialogi, miłe dla oka obrazy i dobrzy aktorzy. Tak to już jest z komediami z USA (choć ta akurat jest mądrą komedią i powiedziałabym, że nie jedna osoba, która za szybko osądza innych powinna ją obejrzeć) że się je ogląda, a potem szybko zapomina. I tak to z nimi jest, że przegrywają z piżamowym, jednoosobowym party z LOTR i House'm , zasługując na nie więcej niż 6 na 10 punktów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz