sobota, 11 października 2014

Wielki Liberace / Scott Thorson, 2014

Liberace.
Zbyt wiele dobrego jest wspaniałe, zwykła mawiać ta niesamowita, ekscentryczna gwiazda show-biznesu, najjaśniej świecąca w latach '60 i '70. Świecąca mocno i dość kiczowato zresztą, ale za to z nieustannym entuzjazmem i tak spektakularnie, że kolejne pokolenia gwiazd wyglądają przy niej jak jakieś odległe, nienazwane konstelacje.

Władziu Valentino Liberace urodził się w 1919 roku w Wisconsin i pochodził z rodziny muzyków (matka Polka, ojciec Włoch). Na początku występował w teatrach i salach koncertowych, grając na fortepianie utwory klasyczne, co zresztą było największym marzeniem jego despotycznej matki. Pragnienie sławy i pieniędzy szybko popchnęło go jednak w stronę Salonów i grywania w najróżniejszych barach, gdzie został dostrzeżony. I bum! Niesamowita histeria (głównie kur domowych) doprowadziła go do Księgi Guinnessa jako najlepiej zarabiającego artystę USA. I pomyśleć, że tego wszystkiego dokonał facet, który nie potrafił nawet śpiewać i tańczyć! Za to wjeżdżał na scenę samochodem i przechadzał się po niej w futrze wartym trzysta tysięcy dolarów, rozśmieszając publiczność do łez. Powiecie: więcej show niż treści? A ja powiem: zbyt wiele dobrego było naprawdę wspaniałe. 
 
Nie na tym jednak skupiają się wspomnienia Scotta Thorsona, wieloletniego kochanka Liberace. W oryginale wydane w 1988 roku, w Polsce w 2014 roku (czyli rok po wejściu ekranizacji do kin). Cóż, najwyraźniej wydawcy nie byli nią zainteresowani, a to naprawdę dziwne biorąc pod uwagę kontrowersyjną treść. 

Scott poznał czterdzieści lat starszego Liberace mając lat osiemnaście i nie da się powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. A przynajmniej ze strony chłopaka. Miłość z jego strony kiełkowała stopniowo, ale po pewnym czasie oddał jej się bez reszty. Zapewne duże znaczenie miało środowisko w jakim się wychował, niekochany i nie mogący nigdzie zagrzać miejsca. No i nie ukrywajmy, przepych i świat w jaki wprowadził go ten wielki showman i król kiczu. Bez niego Scott nigdy nie poznałby takich gwiazd takich jak chociażby Michael Jackson.

Trudno zaiste połączyć w jedną postać tego małomównego, wycofanego chłopaka, który nosił wyblakła dżinsy, czapeczkę baseballową i koszulkę za dwa dolary, z artystą wirującym na scenie w cekinowej rękawicy, którego podziwiał świat.

Nie mieszkałby w willach i nie nosił niesamowicie drogiej biżuterii. Nie występowałby na scenie.
I nie przeżyłby największego dramatu swojego życia, który zniszczył jego psychikę i przez lata ciągnął się za nim jak niechciany cień.

Nie jestem psychologiem, pracownikiem opieki społecznej ani lekarzem, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że rozwiązłość seksualna jest i zawsze była najpoważniejszym problemem homoseksualnych mężczyzn i społeczności gejowskiej.

Wielki Liberace to opowieść o zakłamanym życiu gejów amerykańskiego show-biznesu lat '80, ale nie tylko. Również o dramacie ukrywania swojej tożsamości, który może zrobić z człowieka okaleczoną, rozwścieczoną bestię. I to z człowieka, którego największym pragnieniem było dostarczanie innym rozrywki. To przede wszystkim portret psychologiczny, zarówno mężczyzny który wspomina, jak i tego kogo wspomnienia dotyczą. Trzeba przyznać – przekonywujący portret. Wielki Liberace zabiera nas do świata kolorowych ptaków i największego z nich – fenomenalnego pawia. Do świata kolorów zamkniętych w złotej klatce. 
 
Wydawnictwo Marginesy postarało się o odpowiednią oprawę graficzną tej niecodziennej historii. Piękne, czarno białe zdjęcia w książce stanowią niewątpliwie wartość dodaną. 
 
Cóż, książkę po prostu trzeba przeczytać. Po tym, że wciągnęłam ją w jeden wieczór, wzdychając z niedowierzania, można wnioskować że jest dobra. Daję jej 6/10 w skali brudnopisa.

Za to o filmie nie da się powiedzieć za dużo dobrego. Oprócz fenomenalnych aktorów i ładnych zdjęć, nie ma w nim nic z klimatu książki. Dla mnie okazał się tak mdły i rozczarowujący, że muszę przed nim przestrzec. I zapewnić wszystkich, że jeśli nie podobał im się film, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby zrobili jeszcze podejście do książki.

Co mnie zachwycało? Douglas w niesamowity sposób potrafił naśladować głos prawdziwego Liberace, którego warto obejrzeć, chociażby tutaj:
A tak poza tym to nic. Scenarzysta nie popisał się, zżynając żywcem dialogi z książki.

Umierając Liberace powiedział:  
Nie chcę być zapamiętany jako stary pedzio, który zmarł na AIDS.
Ja po lekturze tej książki zapamiętam go przede wszystkim jako człowieka, którego misją była rozrywka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz