niedziela, 24 sierpnia 2014

W chinach jedzą księżyc : Przezabawna historia Europejki w Azji / Miriam Collee

Jeśli jesteś wielbicielem historii w stylu: super przyjaźni przedstawiciele cywilizacji z kosmosu przylecieli na Ziemię, gdzie świetnie porozumieli się z ludźmi i nie zrazili się do siebie mimo kilku drobnych nieporozumień; powinieneś zdecydowanie zapoznać się z tą tegoroczną produkcją. Później zadaj sobie pytanie: jeśli nastawiona przyjaźnie Niemka nie umiała dogadać się z przyjaźnie nastawionymi Chińczykami, to jakie Ty masz szansę na udaną kolację z zielonymi ludzikami? 
Miriam, która w ciekawy i wystarczająco satysfakcjonujący sposób opisuje swój pierwszy rok w Szanghaju na początku zupełnie nie umie się odnaleźć. Nie tylko nie potrafi opanować nawet podstawowych zwrotów w najpopularniejszym języku świata, godzinami poszukuje kremów bez efektu wybielania i przedszkola, które nie wygląda jak obóz karny, to na dodatek popełnia gafę za gafą. Ona wręcza ludziom w prezencie zegarki, a jej mąż podaje wizytówki jedną ręką. Każdy dzień w Chinach to większa lub mniejsza multikulturalna katastrofa. Na dodatek okazuje się, że ulubionym zwrotem wszystkich Chińczyków pracujących w usługach to Cannot, a do naprawy zlewu przychodzi cała ekipa, która wszystko próbuje naprawić taśmą klejącą. Wszyscy plują na podłogę, kłamią i uśmiechają się sztucznie, robiąc swoje. Wydaje się również, że najlepszym interesem (oprócz pracy w usługach pogrzebowych) jest kantowanie naiwnych długonosych. Trzeba przyznać, książka jest ciekawa i miejscami rzeczywiście zabawna. Czasem żenująca, ale najważniejsze, że odkrywcza. Oprócz nielicznych artykułów w prasie trudno przeczytać o Chińczykach, dużo łatwiej o Chinach. Tego co dowiesz się ze wspomnień Colee nie przeczytasz chyba w żadnym przewodniku turystycznym. Jest po prostu zbiorem niesamowicie przedziwnych anegdotek, głównie z życia codziennego w ludzkim mrowisku. Oraz powierzchownej charakterystyki zwykłych mróweczek.
- Od dawna korzystam z giełdy singli w Internecie – poinformował nas nieco chełpliwie – Dziewczyny w Szanghaju lecą tylko na pieniądze.Wendy roześmiała się zmieszana.Wtedy jakaś dziewczyna zahaczyła modną parasolką knirps za kabel od jego ipoda. Posłała mu przy tym ukradkowy uśmiech i poszła dalej.Dlaczego jej nie zagadnąłeś? -  zapytał Tobi.Zagadnąć obcą dziewczynę? - Liwei potrząsnął głową – To niemożliwe.Nigdy? - dopytywał się mój mąż.Może w sytuacji ekstremalnej – Liwei zastanowił się chwilę, a potem dodał wyjaśniająco – Podczas trzęsienia ziemi czy czegoś podobnego. 
Nie będę ukrywać, sama narratorka i autorka (niemieckie bóstwo w dwóch osobach) nie przypadła mi do gustu. Miejscami, mimo uważnego pisania (każdy przecież usiłuje się wybielać) wyłazi z niej zarozumiały leniwiec. W nowym kraju nie pracuje, trzyletniej córce od razu znajduje przedszkole (do którego odsyła ją nawet w sytuacjach ekstremalnych) a w domu (rozpadającym się, owszem, ale za to z trzema łazienkami) wynajmuje gosposię i szofera. Wolny czas spędza na zakupach i w gabinetach masażu. No i oczywiście na wycieczkach, min. do Dubaju. Na dodatek sama w sobie nie posiada żadnych ciekawych cech, nie potrafi też bawić słowem. Stara się od czasu do czasu być refleksyjna... z różnym skutkiem. Gdyby nie fakt, że opowiada o świecie, w którym nawet te pragmatyczne zajęcia są kosmicznie różne od Europejskich realiów, byłaby to najnudniejsza książka świata. A tak? A tak jest czymś, co z całą pewnością czyta się z zainteresowaniem i lekkim uśmieszkiem (choć czasem jest to uśmieszek pobłażliwy). 
Książka otrzymuje 6/10 w brudnopisowej skali, zważywszy na to, że mam dobry humor i moja wiedza o Chinach wzrosła co najmniej dwukrotnie (trzeba jednak podkreślić, że wcześniej była mierna). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz