niedziela, 31 sierpnia 2014

Andrea Bocelli / 2014, Kraków

Powiem otwarcie: brudnopisy praktycznie nie chodzą na koncerty. Brudnopisy są jednymi z tych antyspołecznych stworzeń, które sobotnie wieczory spędzają zawinięte w kocyk z lodami i ciepłą herbatką.
Łyżka lodów mniam, łyczek herbatki mniam, aż szkliwo na zębach zaczyna spektakularnie pękać. Ale skoro i tak będzie się w Krakowie, a płyta Boccelliego w odtwarzaczu błaga o litość, dlaczego by po prostu nie pójść na stadion Cracovii? I oto byłam, miodu i wina nie piłam (zakaz wnoszenia czegokolwiek na trybuny, najwyraźniej tenor nie życzył sobie chrupania popcornu w trakcie jego występu), ale co tam zobaczyłam zamierzam opisać. 

Nie będzie to jednak zwykła relacja z przepięknego, niesamowitego koncertu, ponieważ takich na pewno jest już mnóstwo. Nie będzie o tym co śpiewał Andrea, jak cudnie wypadł chór i muzycy, jak ekspresyjny był dyrygent (na niego zwyczajnie nie mogłam się napatrzeć) i kto mu towarzyszył. Oczywiście sopranistka Alessandra Marianelli zrobiła na mnie gigantyczne wrażenie: kobieta ma w głosie takie wibracje, że wywoływała u mnie niekontrolowane drgania mięśni, a miejscami wydawało mi się, że serce zaczyna bić mi w rytm melodii. Niestety, tego co słyszy ucho i co wyciska łzy nie da się opisać będąc zwykłym brudnopisem. Brudnopis nie jest specjalistą muzycznym, a nawet lekko nimi pogardza. Ogólnie pogardza wszystkimi krytykami, łącznie ze sobą. 

Jak można łudzić się, że coś tak pięknego jak muzyka można po prostu policzyć, zmierzyć, opisać? Ile osób liczył chór, jakie nazwiska mieli towarzyszący Bocelliemu artyści? Dla mnie, siedzącej na niewygodnym stadionowym krzesełku, nie miało to żadnego znaczenia. Po prostu siedziałam obok przeuroczej kobiety w kremowej sukience i gapiłam się przed siebie ciesząc się, że mam dobry słuch i czyste uszy. 
Żeby tradycji opiniowania koncertów stało się zadość powiem jedynie, że na scenie pojawiła się sopranistka Alessandry Marianelli, gwiazda muzyki pop Ilarii Della Bidia, duet gitarowy CARisMA (Magdalena Kaltcheva i Carlo Corrieri) oraz Chór i Orkiestra Filharmonii Krakowskiej pod batutą Marcella Roty.
Zacznijmy od początku: brudnopisy mają zacięcie socjologiczne i uwielbiają obserwować ludzi, dlatego pojawiłam się na stadionie już dwie godziny przed koncertem, jak tylko otwarto bramki. Co prawda zdziwił mnie sposób w jaki ustawiła się w bramkach obsługa, jakby spodziewała się że weźmiemy stadion szturmem, jakbyśmy byli nastolatkami czekającymi na koncert z jakiegoś Tokijskiego Hotelu. Wszyscy jednak grzecznie stali w kolejce, pewnie głównie dlatego, że średnia wieku wielbicieli śpiewaka to na oko jakieś czterdzieści pięć lat. Osób takich jak ja, studentów w podkoszulkach i starych dżinsach było stosunkowo mało, ale na szczęście obyło się bez prostackiej rewii mody. Trochę obawiałam się, że ludziom pomyli się stadion z operą, ale na szczęście postawiono bardziej na ubrania wygodne, jak na boisko. No może oprócz osób z pierwszych rzędów, ale cóż... bycie VIPem do czegoś zobowiązuje. 
W dwie godziny zdążyłam obejść stadion wzdłuż i wszerz, wypić wygazowaną colę i zjeść stary, lekko zawilgotniały popcorn (o dziwo, nie przepłacone) i kilka czekoladek oraz dwukrotnie stanąć w kilometrowej kolejce do toalety. I gdy już zdążyłam zdziwić się, jak sprawnie i kulturalnie wszystko przebiega, zaczął się koncert. A wraz z koncertem – zajmowanie miejsc. Co ciekawe, najdłużej ociągali się z tym ludzie z najdroższych rzędów, zajęło im to prawie całą pierwszą piosenkę. Najlepiej świadczy to o dziwnym przekroju współczesnego społeczeństwa, w którym ogłada, inteligencja i wiedza nie idą w parze z pieniędzmi, a nawet wręcz przeciwnie. Tak samo sprawa miała się z zakazem robienia zdjęć z fleszem – najbardziej „błyskało się” w pierwszych rzędach. 

Czy nie korciło mnie, żeby wyjąć aparat i poświecić ludziom obok mnie po oczach? Oczywiście że tak, w końcu tam stał Boccelli! Ale zakaz to zakaz, kultura osobista to kultura osobista, a wartość zdjęcia robionego z takiej odległości z (gwiazdor wielkości szpilki) to nikła wartość. Najwyraźniej osoby siedzące obok mnie miały ten sam pogląd, dlatego oprócz fleszy z przodu nie mam na co narzekać. A gdy tenor naprawdę się rozśpiewał, na stadionie zapanowała niesamowita, magiczna cisza. Nie spodziewałam się że ponad trzynaście tysięcy rozentuzjazmowanych osób, w piękny ciepły wieczór na świeżym powietrzu, może uciszyć jeden głos. Naprawdę, gdyby nie te cholerne flesze i kręcenie się po płycie stadionu byłoby magicznie. 

Co niesamowicie mnie zdziwiło? Mąż uroczej dziewczyny w kremowym, wrócił na przerwie z toalety i opowiedział o koedukacyjnej toalecie i o tym, że nie spodziewał się kobiet wpychających się do męskich kabin na takim koncercie. Zaśmiał się do żony, że człowiek przy pisuarze nie może się skupić, gdy za nim stoi piętnaście kobiet w szpilkach. Dwudziestominutowa przerwa i czterdziestoosobowe kolejki do damskiej toalety zmienia jednak eleganckie panie w wyzwolone dziewczynki. Zwłaszcza, jeśli przed koncertem wypiły piwko ze śmiesznego kubeczka (pogoda bardzo sprzyjała i szczerze mówiąc też się nad tym zastanawiałam). 
Co prawda romantyczny nastrój zepsuły mi wiadomości, które odebrałam po pierwszej części koncertu: polityka dopadła mnie nawet tam. Trzy wiadomości o panie T... tak jakby każde miłe wydarzenie w Polce musiało mieć swój paskudny równoważnik. 

Ze stadionu ludzie wychodzili w szampańskich nastrojach, chyba nikt nie mógłby powiedzieć że zmarnował pieniądze. Publika była tak rozbawiona, że co poniektórzy próbowali własnych sił w przedstawionym repertuarze. Jakaś pani z przepięknym głosem dała niezły popis, kończąc go przeraźliwym fałszem (jakby nagle ktoś nadepnął jej na nogę) zbierając przy tym wielkie brawa i salwy śmiechu.

A podobno muzyka poważna jest dla ludzi poważnych...

Jak podsumować ten koncert? Jak mogłaby się nazywać opowieść o nim?
O tym, jak Polacy chcieli Włocha bisami zamordować...


Zapełniający się stadion


I zadowolony brudnopis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz