Książka Andy'ego Weira z 2011 roku w Polsce została wydana w 2014 roku, prawdopodobnie ze względu na film na jej podstawie (premiera była w październiku 2015 roku).
Filmu jeszcze nie widziałam, ale w tym tygodniu miałam okazję przeczytać powieść i chcę ją Wam gorąco polecić. Oczywiście z zastrzeżeniem, że:
Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości, kiedy będą odbywać się załogowe misje na Marsa. Mark Watney jest jednym z sześciu astronautów wysłanych na czerwoną planetę w misji Ares 3. Poznajemy Marka, niekwestionowanego głównego bohatera powieści, gdy w wyniku burzy piaskowej i pośpiesznej ewakuacji zostaje na Marsie... zupełnie sam. Mark jest mechanikiem i botanikiem, nie jest więc z góry skazany na śmierć - rozpoczyna walkę o życie, licząc że uda mu się przetrwać cztery lata - aż do przylotu kolejnej misji marsjańskiej.
Postanawia prowadzić dziennik, w którym zapisuje wszystkie swoje działania. To właśnie ten dziennik jest fundamentem powieści, która w gruncie rzeczy jest opisem codziennego życia samotnego człowieka. Tylko tyle, że niemal geniusza. I na Marsie. W momencie, w którym dzięki zdjęciom satelitarnym NASA odkrywa, że Mark żyje wprowadzone zostają również wątki dotyczące NASA (dla mnie najciekawsze) i pozostałych astronautów misji Ares 4. Wszyscy na Ziemi i na Marsie pragną powrotu Marka do domu - ale czy może się to udać?
Głównym problemem powieści (może jedynym..?) jest Mark Watney. Jest tak pozytywnie nastawiony do spędzenia czterech lat w samotności na Marsie, który w każdej chwili może go zabić, że powieść staje się całkowicie odrealniona. Nic nie daje szczegółowe opisywanie technologii i przekonywanie czytelnika, że wszystko to jest możliwe, gdy zawodzi nas główny bohater. Jest jak Superman. Nie przechodzi ani jednego załamania, do ostatniej chwili nie traci humoru nawet na chwilę. Z jednej strony jego dowcipy w znaczny sposób ułatwiają nam odbiór, dzięki czemu książka staje się lżejsza i przyjemniejsza, z drugiej jednak spłyca niesamowicie jego charakter.
Co nie jest dobre.
Bo to jedyny bohater, jakiego naprawdę tu mamy. Inni są tak nieznaczący i anonimowi, że prawie ich nie dostrzegamy. Są to kukiełki podejmujące działania w NASA lub w kosmosie.
Według The Wall Street Journal powieść Marsjanin jest "najczystszym" science fiction od lat. Nie dziwię się, nie ma tu bowiem absolutnie żadnego elementu z pogranicza fantasy. Można uznać, że od kilku lat jest to swojego rodzaju nowość - do ostatniej chwili czekałam, aż gdzieś zza roku wyskoczą rdzenni Marsjanie, astronauci będą musieli zmierzyć się z zamieszkującymi ich statek zombies albo chociaż stoczą bój z kosmicznymi nazistami... Nic takiego jednak się nie stało. Dziękuję za to panu Weirowi z całego serca - umiał bowiem napisać książkę pełną śrubek, NASA, dziwnych nazw, zbierania gleby i odzyskiwania wody z sików w taki sposób, że nie mogłam się od niej oderwać. Jak dla mnie Marsjanin w pełni zasłużył na 7/10 punktów.
A i jeszcze jedno! Nie oglądajcie filmu! Jeśli będziecie wiedzieli jak ta historia się skończy, czytanie książki straci sens.
Filmu jeszcze nie widziałam, ale w tym tygodniu miałam okazję przeczytać powieść i chcę ją Wam gorąco polecić. Oczywiście z zastrzeżeniem, że:
- lubicie science - fiction,
- nie przeszkadzają wam wielostronicowe opisy techniczne,
- niesamowite zwroty akcji i wielowątkowość nie są dla Was najważniejszymi elementami powieści,
- ani tym bardziej pogłębiona psychologia postaci i skomplikowane relacje międzyludzkie.
Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości, kiedy będą odbywać się załogowe misje na Marsa. Mark Watney jest jednym z sześciu astronautów wysłanych na czerwoną planetę w misji Ares 3. Poznajemy Marka, niekwestionowanego głównego bohatera powieści, gdy w wyniku burzy piaskowej i pośpiesznej ewakuacji zostaje na Marsie... zupełnie sam. Mark jest mechanikiem i botanikiem, nie jest więc z góry skazany na śmierć - rozpoczyna walkę o życie, licząc że uda mu się przetrwać cztery lata - aż do przylotu kolejnej misji marsjańskiej.
Brak kobiety przez ... lata. Nie proszę o wiele. Uwierzcie mi, nawet na Ziemi dziewczyny nie ustawiają się w kolejkę przed drzwiami botanika/inżyniera. No ale bez przesady.
Postanawia prowadzić dziennik, w którym zapisuje wszystkie swoje działania. To właśnie ten dziennik jest fundamentem powieści, która w gruncie rzeczy jest opisem codziennego życia samotnego człowieka. Tylko tyle, że niemal geniusza. I na Marsie. W momencie, w którym dzięki zdjęciom satelitarnym NASA odkrywa, że Mark żyje wprowadzone zostają również wątki dotyczące NASA (dla mnie najciekawsze) i pozostałych astronautów misji Ares 4. Wszyscy na Ziemi i na Marsie pragną powrotu Marka do domu - ale czy może się to udać?
Nie mogę się doczekać, aż będę miał wnuki. "Kiedy byłem w waszym wieku, musiałem wejść na krewędź krateru! W skafandrze EVA! Na Marsie, małe gnojki! Słyszycie? Na Marsie!"
Głównym problemem powieści (może jedynym..?) jest Mark Watney. Jest tak pozytywnie nastawiony do spędzenia czterech lat w samotności na Marsie, który w każdej chwili może go zabić, że powieść staje się całkowicie odrealniona. Nic nie daje szczegółowe opisywanie technologii i przekonywanie czytelnika, że wszystko to jest możliwe, gdy zawodzi nas główny bohater. Jest jak Superman. Nie przechodzi ani jednego załamania, do ostatniej chwili nie traci humoru nawet na chwilę. Z jednej strony jego dowcipy w znaczny sposób ułatwiają nam odbiór, dzięki czemu książka staje się lżejsza i przyjemniejsza, z drugiej jednak spłyca niesamowicie jego charakter.
Co nie jest dobre.
Bo to jedyny bohater, jakiego naprawdę tu mamy. Inni są tak nieznaczący i anonimowi, że prawie ich nie dostrzegamy. Są to kukiełki podejmujące działania w NASA lub w kosmosie.
Według The Wall Street Journal powieść Marsjanin jest "najczystszym" science fiction od lat. Nie dziwię się, nie ma tu bowiem absolutnie żadnego elementu z pogranicza fantasy. Można uznać, że od kilku lat jest to swojego rodzaju nowość - do ostatniej chwili czekałam, aż gdzieś zza roku wyskoczą rdzenni Marsjanie, astronauci będą musieli zmierzyć się z zamieszkującymi ich statek zombies albo chociaż stoczą bój z kosmicznymi nazistami... Nic takiego jednak się nie stało. Dziękuję za to panu Weirowi z całego serca - umiał bowiem napisać książkę pełną śrubek, NASA, dziwnych nazw, zbierania gleby i odzyskiwania wody z sików w taki sposób, że nie mogłam się od niej oderwać. Jak dla mnie Marsjanin w pełni zasłużył na 7/10 punktów.
Sprawdziłem wsporniki, uderzając w nie kamieniami. To bardzo wyrafinowana metoda. z której wykorzystywania my, międzyplanetarni naukowcy, jesteśmy znani.
A i jeszcze jedno! Nie oglądajcie filmu! Jeśli będziecie wiedzieli jak ta historia się skończy, czytanie książki straci sens.
Film jest rewelacyjny. Świetne SF. 10/10 wg. mnie.
OdpowiedzUsuńAle... że jestem wrednym gnojkiem to z tyłu głowy zawsze rodzi mi się pytanie. Jak to jest, że zachwycamy się bajkami o kolonizacji kosmosu i o tym jak to wszyscy chcą ratować JEDNEGO człowieka? Tymczasem bez skrupułów zabijamy WŁASNĄ JEDYNĄ planetę i mamy w d... to, że miliony dzieci na Ziemi umierają z głodu?
Jakieś 25 lat temu albo i więcej czytałem rewelacyjne opowiadanie SF o wyprawie na Marsa. Autora i tytułu nie pamiętam, to było ćwierć wieku temu a pamięć mam dziurawą jak cnota ladacznicy ;) W każdym razie opowiadanie owo (nie czytać dalej bo zdradzam treść!) opowiada o misji, która na skutek awarii zostaje uwięziona na Marsie i część ludzi ginie w wypadku, a reszta... dostaje świra. Ktoś kogoś zabija podczas kłótni, ktoś popełnia samobójstwo, aż wreszcie zostaje tylko jeden żywy na Marsie. Staje on na krawędzi przepaści w której zginęli jego koledzy i widzi na dnie rozpadliny swój cień. Cień MARSJANINA.
Genialne opowiadanie! Mroczne i surowe.
Uwielbiam filmy SF, ale zamiast wy****** miliardy w próżnię - ratujmy naszą JEDYNĄ planetę i dzieci umierające tu z głodu.
Oblizuję serdecznie
stary ślepy wilkołak